Polscy kibice musieli uzbroić się w cierpliwość. Gala w Chicago rozłaziła się bowiem od samego początku. Artur Szpilka początkowo walczyć miał o czwartej, później za pięć piąta, a wyszlo ostatecznie tak, że w Polsce skończyła się noc. Obaj pięściarze na ringu pojawili się dopiero po szóstej.
Było warto zarwać nockę. Na takiego "Szpilę" czekali fani boksu. Szybki, dynamiczny, agresywny. Od samego początku bokser z Krakowa przejął inicjatywę. Cobb już po dwóch minutach wylądował "na deskach". Jego cel szybko stał się jeden. Wytrzymać jak najdłużej. Choćby kolejną serię rozpędzonego reprezentanta biało-czerwonych.
Jak najdłużej, czyli do połowy drugiej rundy. Wtedy Szpilka - wyglądał, jakby nawet się nie spocił - wykorzystał swoją siłę, minął lewym sierpowym gardę rywala i zakończył pojedynek soczystym uderzeniem w ucho. Cobb padł jak rażony piorunem, a arbiter przerwał pojedynek. Chyba słusznie, skoro 39-letni Amerykanin krwawić zaczął mniej więcej w momencie pojawienia się na ringu.
Chwilę po "Szpili", na ringu pojawił się Maciej Sulęcki. I wygrał w ten sam sposób. Pierwsza runda? Seria ciosów i knockdown. Druga? Ciągły atak, kolejne kombinacje trafiające w czaszkę Daryla Cunninghama i wreszcie ta ostatnia - być może najmniej skomplikowana - po której rywalowi odcięło prąd.
Efektowny debiut Polaków w USA stał się faktem. Pytanie tylko, czy obaj panowie w najbliższej przyszłości dostaną szansę walki z poważnymi rywalami. Cunningham i Cobb - zwłaszcza Cobb - wyglądali bowiem bardziej jak worki treningowe, niż zawodowi pięściarze.